czwartek, 14 lutego 2013

Nie próbujcie tego w kuchni!

Ola Dembska, „Kuchareczka. Przepisy z pieprzykiem”Nie kupujcie tej książki, nie czytajcie, nie oglądajcie – nawet przelotnie, w księgarni. Każda chwila spędzona nad „Kuchareczką” będzie stratą czasu. Chyba że macie dość... niewybredne poczucie humoru i estetyki. Zdawać by się mogło, że to publikacja wprost idealna na Walentynki. Wszak przez żołądek wiedzie droga do serca! O ile z przysłowiem się zgadzam, o tyle na „Kuchareczkę” patrzeć nie mogę. Nie mam nic przeciwko wolności wydawniczej i pęczniejącemu rynkowi książek kucharskich. Z morza tytułów zawsze można wyłowić cenne perełki. Ale w jakim celu i dla kogo została wydana „Kuchareczka”? Nie wiem. I chyba nawet nie chcę wiedzieć.

Kolby kukurydziane z masłem korzennym, czyli margaryną z papryką i musztardą„Gotuj ze mną i baw się dobrze, bo tylko o to mi chodzi w tej książeczce. Mam nadzieję, że jej absolutnie unikalna i wyjątkowa formuła (fotokomiks kulinarny!) zachęci Cię do zabawy w kuchni.” Czego można oczekiwać po takim wstępie? Afrodyzjaków, wyzywających póz lub swawolnych stylizacji autorki bądź jej dań, filuternych tekstów, zabawnych, z lekko „pikantnym” podtekstem. I choćby kilku ciekawych potraw, którymi można uraczyć ukochaną osobę. A tymczasem w środku… katastrofa – językowa, graficzna, estetyczna. Jednym słowem „absolutnie unikalna i wyjątkowa formuła” książki Oli Dembskiej to coś, czego lepiej na własne oczy nie oglądać. Chyba że lubicie sprawiać znajomym specyficzne żarty…

Zupa z czerwonej soczewicy, chyba najnormalniej wyglądająca rozkładówka książki
Książka została wydana w podłużnym formacie (26,5x19,6 cm), w twardej oprawie, oczywiście koloru różowego. Na okładce widać kilka składników i autorkę przyodzianą w różową bluzeczkę i królicze uszy, co chyba miało stanowić seksowną kompozycję. Piszę „chyba”, ponieważ mnie ten widok odrzuca, ale może płeć przeciwna ma inne zdanie… Właściwie nie wiem, kto jest odbiorcą „Kuchareczki”? Kobiety raczej nie będą miały ochoty patrzeć na roznegliżowaną Olę, a panowie na pewno mają lepsze źródła tego typu uciech niż to nieszczęsne „dzieło”. Kogo ma więc zainteresować? Komu się spodoba? Nie mam pojęcia. Niby ma być erotycznie, a zaraz pojawiają się na zdjęciach dzieci, tatuś i kot... Co strona to inne jarmarczne kolory. Przyznaję, że zupełnie nie rozumiem idei tej książki...

Kto by się oparł takim flakom? To znaczy boczniakom...Na samym początku znajduje się spis treści z listą trzydziestu dwóch przepisów podzielonych na pięć kategorii: coś na ząb, zupy, konkret, sałatki, łakocie. Dalej słówko od kuchareczki, czyli coś na kształt wstępu. Jeden fragment już przytoczyłam, ale nie mogę się powstrzymać przed kolejnym błyskotliwym cytatem: „Warto gotować nawet od czasu do czasu. Nie tylko dlatego, że to świetna, satysfakcjonująca zabawa. Jest jeszcze coś. Ciałko. Ono bardzo lubi podjeść. Ale nie byle co. Ciałko lubi, żeby się o nie postarać, z miłością i przyjemnością zrobić coś specjalnie dla niego, i żeby to miało witaminy, ale nie za dużo kalorii, i żeby było dooobre... Och, jak ciałko potrafi się później odwdzięczyć! Nie robi żadnych numerów z nadwagą, cofa swój zegarek biologiczny o kilka wskazówek, naprawdę. Tylko trzeba dać mu szansę. Wiele bliskich mi osób zrobiło smakołyki specjalnie do tej książeczki: mój narzeczony, tata, przyjaciółki, rodzina... Zrobiłam tylko fotki i voilà! I powiem tyle: wspaniale jest razem gotować i razem jeść. Jak, nie przymierzając, Włosi czy Francuzi”. Czy macie jeszcze jakieś złudzenia w kwestii poziomu książki?

We wstępie spory fragment poświęciła Kuchareczka także swojej kotce, Pani Przytulkici, która jest najwspanialszym, najmilszym kotkiem na świecie i bardzo chętnie pomaga w kuchni, więc zobaczycie ją na wielu zdjęciach. Ale chyba kot w kuchni wam nie przeszkadza, prawda? W tym miejscu znajduje się też informacja, że wszystkie przepisy przewidziano dla dwóch osób (a jakże!) oraz podziękowania dla bliskich i znajomych, czyli „całusy-dziękusy” od Kuchareczki, która już od następnych stron zabiera się ostro do gotowania, tudzież pozowania.

Wszystko dla mojego misia-ptysia!
Zacznę od szaty graficznej, gdyż – jak na komiks przystało – odgrywa ona w tej książce znaczącą rolę. Mnie dość skutecznie zniechęciła do czytania już od pierwszych stron. Przemogłam się jednak, dla dobra sprawy, i lekturę przeprowadziłam od początku do końca, choć nie bez zażenowania oraz emocjonalnego i estetycznego bólu. Wnętrza są nieciekawe, często brak ostrości, nie wspominając już o kompozycji zdjęć, czy raczej jej braku. Na kolejnych stronach Kuchareczka pokazuje się w rozmaitych stylizacjach, a to w bluzeczce, a to w sukience, a to w koronkowych majteczkach. Czasem zakłada perukę, czasem królicze uszy. Podziwiamy jej usta, ze strony na stronę coraz bardziej prężące się do obiektywu, piersi pochylające się nad potrawami i tak dalej, i tym podobne. Nie chcę ujmować urodzie autorki, ale... spoglądanie na zamieszczone w książce fotografie powoduje raczej śmiech bądź niesmak niż zauroczenie. Jest sztucznie i pretensjonalnie. Całości dopełniają infantylne teksty zamieszczane przy kadrach oraz w komiksowych „dymkach”. Na przykład: „No więc zaczynam od tego masła”, „Zwykłe kartofle zamienię w pyszotkę...” albo „Kiedy zaczyna się sezon na grzyby, wpadam w straszliwy szał grzybowy”. Łał! Grzybowy szał!

Pierś czy lasagne?
Co gotuje Kuchareczka, jej rodzina oraz przyjaciele? Bardzo proste dania, łatwe i szybkie do przyrządzenia. Przy każdym przepisie znajduje się zdanie wprowadzające (np. od kogo Kuchareczka dostała przepis), lista składników, stopień trudności oraz czas przygotowania. Opisy poszczególnych kroków zostały rozpisane w ramkach i dymkach. Panuje w tej kwestii całkowity chaos. Często trudno odgadnąć, który kadr ma być następny.

Na początku autorce udało się zdobyć moją uwagę, a to za sprawą świeżego szpinaku z ciecierzycą – bardzo prosta potrawa, ale ciecierzyca jest tu gotowana z dodatkiem cebuli i goździków, które uwielbiam, więc ten jeden przepis mogłabym wypróbować. Ale nieco dalej natykam się na kolbę kukurydzy z masłem korzennym, ponoć przepis rodem z Norwegii. Kuchareczka chyba jednak zinterpretowała oryginalną recepturę po swojemu i zamiast masła użyła margaryny, a zamiast korzennych przypraw (bądź korzeniowych warzyw) stosuje... paprykę i musztardę. Do tego kulki z ryżu obtoczone w sezamie, zupa z czerwonej soczewicy (chyba „najnormalniejsza” graficznie), ziemniaki gratin, kurki, pasta pomodoro przewspaniałego narzeczonego (podobno ten makaron dziewczyny jedzą z ręki, co Kuchareczka oczywiście demonstruje na fotografii) i pierogi z soczewicą. Jeszcze jedna receptura mnie zaciekawiła, mianowicie boczniaki à la flaki, czyli zupa jarzynowa z pokrojonymi w paski boczniakami. Na deser poncz (i Kuchareczka w kąpieli), ciasto marchewkowe (i Kuchareczka w króliczych uszkach), szaszłyki owocowe (jak ona na to wpadła?!) albo słodki grapefruit (czyli wydrążony i posłodzony miąższ grapefruita – zgroza!).

Całkowicie straciłam apetyt...
Może czegoś nie zrozumiałam. Może podeszłam do tej publikacji zbyt poważnie. Może to tylko pastisz, żart? Chciałabym, żeby tak właśnie było. Patrzę jednak na wydęte usta Kuchareczki i nie mogę uwierzyć, że za tą śmieszną, kiczowatą publikacją kryje się głębszy sens, ukryte drugie dno. I nie pojmuję, jak to się stało, że ktoś tę książkę wydał. Powinna pozostać tylko i wyłącznie rodzinną pamiątką. Może same przepisy jakoś by się obroniły, ale nie w takim otoczeniu. Ani to książka kucharska, mimo że receptury są, ani erotyczna (kawałek piersi i wydęte wargi to nie wszystko).

Zakup szczerze odradzam, nawet jako ciekawostkę. Nawet na wyprzedaży za kilka złotych – można te pieniądze zagospodarować dużo lepiej. Bądźmy jak, nie przymierzając, Włosi czy Francuzi i cieszmy się wspólnym gotowaniem i posiłkami, ale niekoniecznie w towarzystwie Kuchareczki.


Ola Dembska, „Kuchareczka. Przepisy z pieprzykiem”, Edipresse 2000, 80 s., cena 14,90 zł.