środa, 27 lutego 2013

Przepis na... sukces?

Agnieszka Pilaszewska, „Przepis na życie”
O książce „Przepis na życie” myślałam już od dłuższego czasu. A raczej – posługując się „kulinarną” metaforą – ostrzyłam sobie na nią zęby, z racji samego tytułu i okładki. Z opisu publikacji dowiedziałam się, że istnieje serial telewizyjny o takim samym tytule, będący pierwowzorem dla książki. Zdecydowanie wolę, kiedy to książka stanowi inspirację dla filmu, ponieważ w większości przypadków jest dużo lepsza. Jednak tym razem popełniłam błąd, kiedy chcąc wykazać się rzetelnością, obejrzałam kilka pierwszych odcinków serialu. Po tym w książce nie było już niczego, co mogło mnie zaciekawić lub zaskoczyć...

Agnieszka Pilaszewska, scenarzystka serialu „Przepis na życie” i autorka powieści pod tym samym tytułem, jest znaną aktorką teatralną i filmową. Wychodząc naprzeciw kulinarnej modzie, która ogarnęła Polaków, stworzyła serial z kulinarnym tłem. Serial jak to serial... fabuła nie jest najwyższych lotów. Mimo iż cała historia zdaje się zmierzać ku optymistycznemu zakończeniu, to jednak cały czas los rzuca bohaterom kłody pod nogi. Rzeczywiście, bardzo życiowe. W tym filmie, jak i w książce, cały czas obserwujemy problemy damsko-męskie, co chwilę ktoś do kogoś telefonuje. W filmie często pojawia się natarczywe lokowanie produktów. Znaki czasów. W serialowej obsadzie m.in. Magdalena Kumorek, Borys Szyc, Piotr Adamczyk, Edyta Olszówka i Maja Ostaszewska. Nie powinno być źle. Jednak główna bohaterka, Anka, grana przez Kumorek, wypada blado! Przyznam, że bardziej niż losy głównej serialowej pary (Kumorek, Szyc) ciekawiły mnie młodzieńcze problemy córki Anki, Mańki, oraz perypetie grupy niesfornych staruszków, z jej matką na czele. Interesująco prezentuje się również postać Beatki (w serialu gra ją świetna w tej roli Ostaszewska!). Jeśli szukacie odprężającego serialu, ten, jak większość innych, zapewne będzie odpowiedni, choć mnie akurat bardziej denerwował niż odprężał... Tym większe nadzieje zaczęłam pokładać w książce. I tym bardziej żałowałam, już od pierwszych jej stron, że przed rozpoczęciem lektury skusiłam się na tych kilka odcinków...

O czym właściwie jest książka i serial? Hitchcock powiedział, że w filmie najpierw powinno nastąpić „trzęsienie ziemi”, a później napięcie powinno stale rosnąć. I nie odnosi się to tylko do filmów grozy. I chyba w ogóle nie tylko do filmów – emocje już od pierwszych chwil. W „Przepisie na życie” od razu mamy „trzęsienie”. Na samym początku na główną bohaterkę Ankę, kobietę w średnim wieku, spada lawina nieszczęść. Najpierw traci pracę w korporacji. Później mąż zostawia ją dla innej kobiety po szesnastu latach małżeństwa. Anka boryka się także z problemami dorastającej córki Mani oraz „niesfornej” mamy Ireny. A niedługo okazuje się, że jest w ciąży z... byłym już mężem. Ankę podtrzymuje na duchu przyjaciółka Pola, pozytywnie nastawiona do życia, a szczególnie do mężczyzn. Kiedy Anka staje w końcu na nogi, postanawia wziąć swoje życie we własne ręce i zadbać o przyszłość oraz samorozwój. Po długich poszukiwaniach pracy (niełatwych, z racji ciąży), zostaje w końcu zatrudniona na zmywaku w restauracji Imbir. Dalszy ciąg łatwo sobie wyobrazić – wspaniały amerykański scenariusz, od zmywaka do znanego szefa kuchni. Anka gotuje przecież od wielu lat i zna się na rzeczy! A szef kuchni Imbiru szybko zauważa jej samorodny talent i... kobiece wdzięki.

Główna bohaterka zmaga się z różnymi problemami i stopniowo układa sobie życie, odnajduje się w nowej rzeczywistości. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie zbyt duże nagromadzenie negatywnych (mimo wszystko) emocji. Co chwilę ktoś tu się obraża, podnosi głos, wychodzi oburzony z domu. Co chwilę ktoś kogoś przeprasza, tłumaczy się, tak jakby nie można było harmonijnie przeżyć choćby jednego dnia. Oczywiście, w życiu i tak bywa (choć nie musi), ale chyba nie o takie budowanie „napięcia” chodziło Hitchcockowi. Agnieszka Pilaszewska, z całym szacunkiem dla jej artystycznego dorobku, Hitchcockiem nie jest i stworzyła lekturę (tudzież serial) według swoich zasad. Jak dla mnie fabuła jest trochę przekombinowana, zbyt nasycona podobnymi, dość schematycznymi scenami, zachowaniami (podejrzenie o zdradę, wyrzuty, przepraszanie i tak w kółko). Plus należy się za pokazywanie silnych, zaradnych kobiet, chwilami zabawne dialogi i zbudowanie ciekawych bohaterów drugoplanowych (Beatka i Żabcia, Pola). Ale nad wieloma wątkami można było jeszcze popracować... Mimo licznych zwrotów akcji i często wprowadzanych nowych wątków, fabuła wydaje się jednak zbyt przewidywalna. Wiem, to nie jest powieść akcji, tylko obyczajowa, ale i tu poprzeczkę można ustawić trochę wyżej. Cały czas mam też wrażenie, że jak na lekką, optymistyczną lekturę, trochę za dużo tu sytuacji „niepewnych”, wyjaśniania, poważnych rozmów. I ton bohaterów zbyt często jest podniesiony, nerwowy, co, niestety, nie sprawia przyjemnego wrażenia. 

Przykładowe strony powieści z wplecionymi w tekst przepisami
Główna bohaterka uwielbia gotować i w końcu zatrudnia się w restauracji, więc w książce (i serialu) odnajdziecie wiele scen dotyczących pichcenia albo jedzenia, choć często są one – przynajmniej w wersji literackiej – zaledwie zarysowane. Pilaszewska opisuje po prostu to, co Anka gotuje, bez większych zachwytów, metafor, czy artystyczno-kulinarnych doznań, które pobudziłyby kubki smakowe czytelnika. Zazwyczaj scenom gotowania towarzyszy konkretny przepis. Łącznie jest ich w książce około dwudziestu. Co przygotowuje Anka? Między innymi zupę z dyni, sałatkę z cukinii czy schab z białym winem i szałwiowym pesto. Przepisy są dość proste, opisane zrozumiałym językiem. Może po tak utalentowanej kucharce i sławnym szefie kuchni spodziewałam się czegoś więcej niż potraw niemal domowych... Ale to w końcu powieść, a nie książka kucharska. Miło, że w ogóle pojawiło się tu kilka przepisów.

Mimo iż bohaterka kreowana jest na miłośniczkę gotowania, amatorkę, ale znającą się na rzeczy, kreatywną i utalentowaną, a do tego pierwsze kroki stawia u samego Jerzego Knappe, który zaprasza nas do swojej restauracji, czegoś mi w tym kulinarnym klimacie zabrakło… Ani film, ani powieść nie zainspirowała mnie do gotowania, eksperymentowania. Niczego nowego się nie nauczyłam. A szkoda... Pilaszewska mogła przemycić choćby kilka praktycznych wskazówek dla kucharzy-amatorów, prosto od wielkiego szefa kuchni. To  na pewno podniosłoby wiarygodność książki, zniwelowałoby odczucie powierzchownego potraktowania tematu. Niestety, nie potrafiłam się zachwycić scenami gotowania, opisami potraw ani nawet fragmentami rozgrywającymi się w restauracji. Nie czułam autentycznego restauracyjnego nastroju ani też miłości do gotowania. Albo autorka spędziła za mało czasu na restauracyjnym zapleczu, albo nie lubi gotować. A może po prostu wymagam zbyt wiele, a w przypadku tej powieści wątek kulinarny jest tylko dodatkiem, wabikiem? Równie dobrze Anka mogłaby pracować w redakcji tabloidu albo na stacji benzynowej, gdzie zakochałaby się w swoim utalentowanym szefie i pięła po szczeblach kariery, pichcąc sobie coś w domu po pracy.

Popełniłam błąd, oglądając najpierw kilka odcinków wersji telewizyjnej, a dopiero później sięgając po lekturę. Uznałam jednak, że jeśli film był pierwszy, to należy zapoznać się najpierw z nim, choćby tylko częściowo. Od książki zawsze wymagam więcej niż od filmu i zazwyczaj nie jestem zawiedziona. W tym przypadku książka jest niemal wierną kopią serialowego scenariusza. Prawie same dialogi, identyczne sceny, krótkie zdania i niewielkie pole do popisu dla wyobraźni czytelnika. Nie polubiłam żadnego bohatera, choć grupa niesfornych staruszków oraz Żabcia i Beatka wykreowani są całkiem sympatycznie. Czegoś mi w tej książce zabrakło, a przecież wydawało się, że będzie to dla mnie idealna lektura – niosąca pozytywne przesłanie, pokazująca kobietę wspinającą się na szczyt i w dodatku z wątkiem kulinarnym! Może wrócę do niej za jakiś czas, kiedy w mojej pamięci zatrze się nieco serialowy obraz. A wam radzę zawsze czytać książki przed obejrzeniem filmowych adaptacji (bądź też, jak w tym przypadku, pierwowzorów). Jeśli zrobicie odwrotnie, może się okazać, że smak książki nie podoła waszym oczekiwaniom. Szkoda – taka gruba książka i zapowiadała się tak pysznie!

Jestem ciekawa, czy Agnieszka Pilaszewska planuje wydanie kolejnych tomów opowieści o Ance i Jerzym oraz pozostałych bohaterach. „Przepis na życie” kończy się bowiem tak, jak historia opowiedziana w ostatnim odcinku pierwszego serialowego sezonu. Przyznam, że następne części w wersji papierowej bardzo by mnie ucieszyły, ale pod warunkiem, że autorka poświęci im trochę więcej czasu i popracuje nad tym, aby czytelnik miał przy lekturze więcej zabawy, nie odbierał jej jako kalki ze scenariusza. Dla tych, którzy nie oglądali serialu, a szukają w miarę lekkiej i odprężającej powieści o miłości i przyjaźni, w której ciągle coś się dzieje, a od czasu do czasu ktoś w tle miesza w rondelkach i garnkach, polecam – może nie do zachwycenia się, ale do spróbowania.


Agnieszka Pilaszewska, „Przepis na życie”, Wydawnictwo Literackie 2012, 468 s., cena: 39,90 zł.