środa, 7 sierpnia 2013

Babeczkowy zawrót głowy

Jenny Colgan, „Spotkajmy się w kawiarni”
Często do dużych zmian w życiu potrzebujemy silnego impulsu. Dobrze płatna praca w korporacji jest wygodna, więc wspinamy się po szczeblach kariery, marząc skrycie o tym, by szyć sukienki, podróżować albo piec ciastka. Nie każdy ma tyle odwagi i samozaparcia, by tak po prostu, z dnia na dzień, rzucić dotychczasowe zajęcie i pójść za głosem swojej pasji, zaryzykować wszystko, by całkowicie odmienić swój los. Zarabiać pieniądze na tym, co najbardziej lubi się robić. Bohaterka książki Jenny Colgan „Spotkajmy się w kawiarni” dostała od życia właśnie taki impuls. I kiedy w końcu przestała się nad sobą użalać, rozkręciła babeczkowy biznes, który nieźle namieszał w życiu wielu osób. Oczywiście pozytywnie!

Jenny Colgan jest brytyjską autorką kobiecych powieści komediowo-romantycznych. Jak głosi informacja na tylnym skrzydełku okładki, pisarkę uwielbiają czytelniczki Helen Fielding, Lauren Weisberger czy Candace Bushnell. Twórczości dwóch ostatnich pań nie znam w ogóle, ale czytałam obie części przygód Bridget Jones i porównywanie jej do Issy Randall uważam za nietrafione (na niekorzyść Issy). Bohaterka „Spotkajmy się w kawiarni” jest co prawda pozytywnie zakręcona, czasami zabawna, czasami nieporadna, ale do Bridget jej daleko... Niemniej jednak Issy można polubić. Tym bardziej, że na początku powieści spadają na nią dwa wielkie nieszczęścia. Traci dobrze opłacaną, wygodną posadę w wielkiej korporacji, a zaraz później traci również wspaniałego – przynajmniej w jej oczach – mężczyznę. Właściwie chodzi o jej szefa (już byłego), z którym miała romans na dość dziwnych zasadach. W dodatku jej ukochany dziadek Joe, wspaniały piekarz, który nauczył ją pieczenia ciast i babeczek, jest chory, a jego stan zdaje się coraz bardziej pogarszać... Mimo iż taki zabieg („zawalenie się” świata bohatera) na samym początku książki jest przez autorów często stosowany, to zaczęłam szczerze współczuć Issy. Do czasu, gdy naiwna trzydziestojednoletnia kobieta nadal tęsknie rozmyślała o Graemie, byłym „chłopaku”, który – delikatnie mówiąc – nie pałał do niej tak samo głębokim uczuciem jak ona do niego.

Issy próbuje odnaleźć się w nowej sytuacji, a pomaga jej w tym wspaniała przyjaciółka Helena, pielęgniarka. We wspólnym mieszkaniu Issy karmi Helenę, a ta podnosi tę pierwszą na duchu i zachęca do zrealizowania swoich najskrytszych planów. Issy dostała sporą odprawę z poprzedniej pracy, ale nie zamierza wracać do nudnej roboty za biurkiem. W końcu postanawia, że zacznie robić to, co lubi najbardziej. I co, jak zapewniają ją znajomi, wychodzi jej najlepiej: piec słodkości. Po różnych wzlotach i upadkach oraz dzięki pomocy przyjaciół i przystojnego bankowca Austina Issy w końcu otwiera swój „Słodki Zakątek” na Placyku pod Gruszą. Początki bywają trudne, ale później interes zaczyna rozkwitać. Czy rozkwitnie na dobre? Czy Issy nie utonie pod natłokiem papierkowej roboty, pozwoleń, inspekcji itp.? Czy nowe plany zagospodarowania tej okolicy uda się zatrzymać? I czy Issy znajdzie w końcu wymarzonego mężczyznę (którego, jak się być może domyślacie, ma tuż pod nosem)?

Fabuła opowieści jest prosta i raczej przewidywalna. Nie ma tu wielkich niespodzianek ani nagłych zwrotów akcji. Wszystko zdaje się zmierzać w określonym kierunku. I nie zdradzę chyba zbyt wiele, gdy dodam, że zakończenie będzie miało kolor okładki. Jeśli więc jest to kolejna historia o miłości i gotowaniu, dlaczego warto po nią sięgnąć? Po pierwsze, co oczywiste, a dla łasuchów najważniejsze, dla babeczek oraz innych słodkich wypieków! Opisy przygotowywania cukierniczych przysmaków, a także ich pałaszowania, pojawiają się bardzo często. Nic w tym dziwnego, w końcu to największa pasja Issy! Na początku częstuje swoimi wypiekami przyjaciół, ludzi w pracy, a nawet na przystanku autobusowym, czym zdobywa sobie ich wielką sympatię. A kiedy już otworzy cukiernię, „Słodki Zakątek” staje się jej drugim, a może nawet pierwszym domem. Wszystko kręci się wokół jej biznesu. Po drugie dla ciekawych postaci, które przewijają się przez ten lokal. Sama Issy, choć rzeczywiście nieco roztrzepana, nie wzbudziła mojej wielkiej sympatii. Bardziej interesowały mnie losy bohaterów „drugoplanowych” – na przykład pomagającej w prowadzeniu „Słodkiego Zakątka” Pearl oraz intrygującej, choć osobliwej Caroline. Bardzo spodobał mi się również mały Darny, niezwykle inteligentny i charakterny braciszek Austina. Aż szkoda, że miał tak mało do powiedzenia w tej książce.

Colgan nie brakuje poczucia humoru. I choć nie zawsze jest on najwyższych lotów, to zdarzają się naprawdę zabawne momenty. Jest tu trochę opowieści o prowadzeniu własnego biznesu i odnajdywaniu swojego miejsca na londyńskiej mapie gastronomicznej (co nie jest wcale takie łatwe, bo fanatycy zdrowej żywności woleliby nie mieć w pobliżu cukierni z tymi wszystkimi tuczącymi składnikami!), co nieco o wychowywaniu dzieci (oczywiście według modnych poradników, bo kto teraz słucha babci – a później rosną nam kolejni nieszczęśliwi obywatele!), a także coś o odpowiedniej masie ciała i idealnej sylwetce (z przyjemnością to można popatrzeć na rumianą, krągła, dobrze odżywioną dziewczynę, a nie na wychudzone wieszaki z okładek kolorowych magazynów!). Być może niektórym z was te uszczypliwe wtrącenia czynione przez autorkę wydadzą się niestosowne, ale do książki pasują idealnie. To tylko powieść, nie czujcie się urażone. Nie zgadzam się np. z lekceważeniem wartości zdrowego odżywiania i wyśmiewaniem amatorów soku buraczanego czy innych tego typu pyszności, ale to w końcu książka o cukierni! Tu ma być słodko i kalorycznie. Issy piecze tradycyjnie, według przepisów dziadka, z mąki pszennej, cukru, jajek, masła, czekolady i innych dodatków, a nie z cukinii i płatków owsianych.

O wszystkim już było, tylko nie o relacjach damsko-męskich. Jak to w powieści romansowej, uczucia przychodzą i odchodzą. Ktoś kogoś poznaje, zakochuje się, potem się rozstają, później próbują wrócić (a przynajmniej jedno z nich). Wahanie, niepewność, rozczarowanie i naiwność – wszystko znajdziecie w tej książce. Szczególnie mnie to nie zainteresowało, wątek romansowy traktowała bardziej jako tło... Ale irytowało mnie zachowanie Issy, która naprawdę była ślepa i „leciała” do Graeme'a na każde jego zawołanie. Nawet gdy zaraz kazał jej sobie pójść, nadal była w nim zakochana. Trudno mi uwierzyć w aż tak wielkie zauroczenie, przez które nie dostrzega się wręcz obraźliwego zachowania drugiej osoby, nie zauważa niecnego wykorzystywania, ale widocznie za mało jeszcze widziałam... Oprócz miłostek głównej bohaterki są jeszcze problemy sercowe innych postaci. Każdy pragnie prawdziwego uczucia – jedni szukają nowego, inni próbują ożywić to, które niegdyś utracili.

Jeśli lubicie książki z kulinarnym wątkiem i oczekujecie ciepłej, ale nieprzesłodzonej historii (nie zniechęcajcie się różową okładką), ta powinna być w sam raz. Dodatkową zachętą niech będą przepisy, które autorka zamieściła na początku niektórych rozdziałów (i jeszcze dwa na końcu powieści). Znajdziecie tu piętnaście receptur na ciasta, ciasteczka, babeczki i inne słodkości, m.in. szkockie racuchy, pomarańczowe babeczki z marmoladą na nienajlepszy nastrój, ciasteczka z nutellą dla bezrobotnych, cytrynowe ciasto dla zdeterminowanych, odwrócony gruszkowiec, truskawkowe babeczki z bezą czy uzdrawiające ciasto z brandy i horlicks. Listy składników są bardzo krótkie, produkty łatwo dostępne, a opisy przygotowania zrozumiałe. Niektóre przepisy napisane są dziwnym językiem – notował je i wysyłał je do Issy dziadek Joe, genialny piekarz, jej opiekun i nauczyciel. Kto by nie chciał mieć takich karteluszek w swojej szufladzie?

Najistotniejszym przesłaniem powieści wydaje się to chyba najbardziej banalne – by wierzyć, że możemy wszystko, podążać za swoimi marzeniami, krok po kroku je realizować i to w takiej formie, jaka nam się przyśniła. Bez półśrodków. I nie bać się zaryzykować, bo czasem trzeba. Kto nie ryzykuje... I jeszcze jedno – czasem to, co wydaje się nam wielką tragedią (w przypadku Issy była to utrata pracy i porzucenia przez Graeme'a), staje się początkiem zupełnie nowej, o wiele lepszej drogi (np. własna cukiernia, mnóstwo przyjaciół i prawdziwa miłość). Los potrafi sprawiać niespodzianki.

Nie jest to wielka powieść, która szczególnie zapada w pamięć. Można się też przyczepić do kilku elementów fabuły czy stylu. To raczej pozycja do zabrania na plażę, lekka i przyjemna, pełna optymizmu i dobrych „wibracji”. Gruba na prawie pięćset stron, ładnie wydana, na kremowym papierze, z dużą czcionką, choć trochę droga – kosztuje niemal czterdzieści złotych. Ale spędzonego z nią czasu, a mija on dość szybko, na pewno nie uznacie za zmarnowany. Każdy wyniesie z tej powieści jakiś smaczek dla siebie, choćby miał to być tylko jeden cytat albo przepis. Zaparzcie sobie herbatę (albo zróbcie mrożoną), ułóżcie na talerzu kilka babeczek i rozkoszujcie się niezobowiązującą lekturą, aż do ostatniego okruszka.


Jenny Colgan, „Spotkajmy się w kawiarni” (oryg. Meet Me At The Cupcake Café), Wydawnictwo Literackie 2013, 492 s., cena 38 zł.

Książka na stronie wydawcy (z przykładowym fragmentem): www.wydawnictwoliterackie.pl/ksiazka/2538/Spotkajmy-sie-w-kawiarni---Jenny-Colgan