piątek, 3 sierpnia 2012

Szkoła mdłego gotowania

„Szkoła niezbędnych składników” Eriki BauermeisterCzy odpowiednio dobrane składniki potrawy mogą zmienić nasze życie? Czy istnieją magiczne, niezbędne ingrediencje? Kto może nas nauczyć właściwego posługiwania się nimi? Wyobrażam sobie egzotycznego mistrza lub szamana, który za pomocą jedzenia sprawia, że ludzie się zmieniają, weryfikują dotychczasową hierarchię wartości, zaczynają dostrzegać słoneczną stronę życia lub nabierają odwagi do podjęcia kluczowych, długo odwlekanych decyzji. Czy każdy z nas może być takim guru, który dzięki smakom, zapachom oraz magii towarzyszącej przyrządzaniu i spożywaniu posiłków potrafi zmienić bieg ludzkiego życia, choćby tylko własnego?

Wraz z modą na gotowanie pojawiły się jak grzyby po deszczu różne szkoły prowadzące kursy w tym zakresie – miesięczne, tygodniowe, weekendowe, a nawet minimalistyczne, kilkugodzinne (chyba dla bardzo zapracowanych). Taką edukacyjno-kulinarną szkołę opisała w swojej powieści Ericka Bauermeister. „Szkoła niezbędnych składników” to debiut amerykańskiej pisarki, określany przez niektórych mianem „zniewalającego”. Nie doszukałam się jednak w tej książce niczego nadzwyczajnego. Już od samego tytułu nie grzeszy oryginalnością ani nie porywa.

Książkową szkołę prowadzi Lillian, właścicielka restauracji, mistrzyni kuchni oczarowująca gości wyjątkowymi potrawami. Wnikliwa obserwatorka ludzkich zachowań, stanów ducha, tęsknot i radości. Słowem – urodzona pani psycholog, lecząca przez gotowanie i jedzenie. Zapytacie zapewne cóż to za magiczne składniki? Otóż poznanie jednoznacznej, prostej odpowiedzi nie będzie wam dane. Już na początku Lillian wyjaśnia: „Wszyscy zaczynają od pytania, czym są niezbędne składniki… (...) Powiem od razu, że nie mam i nigdy nie miałam takiej listy. Nie podaję też gotowych przepisów. Dodam tylko, że nauczycie się tego, co trzeba”. W tej kwestii zgadzam się z autorką. Dla każdego człowieka „niezbędnym składnikiem” może być coś zupełnie innego. Potrzebny jest tylko impuls, aby uświadomić sobie swoje potrzeby i zacząć działać w kierunku realizacji marzeń.

Na kurs prowadzony przez utalentowaną Lillian przychodzą rozmaici ludzie. Starsi i młodsi, samotni i posiadający rodziny, z mniejszymi lub większymi troskami. Ten wachlarz osobowości już na samym początku wzbudził moją niechęć – jakbym czytała o arce, na której zgromadzono po jednym przedstawicielu każdego gatunku. W dodatku wszyscy bohaterowie książki, w których historie zagłębiamy się coraz bardziej wraz z upływem stron, zdają się porozumiewać ze sobą telepatycznie. Nie znają się, ale sprawiają wrażenie, że wiedzą wszystko o życiu i o sobie nawzajem. Każdy z nich długo boryka się ze swoimi problemami, w których rozwiązaniu pomagają dopiero spotkania w szkole gotowania. Ostatecznie wszyscy okazują się być świetnymi psychologami. A całością zawiaduje sprytna, wrażliwa i wszechwiedząca Lillian.

Styl powieści jest mocno przesadzony, za dużo jest tu frazesów typu „wszystko będzie dobrze”, „słuchaj swego serca”, „musisz odnaleźć siebie” czy „przez gotowanie uczymy się życia”. Autorka niebezpiecznie zbliża się do poziomu Paulo Coelho. Co zdanie to uniwersalna i ponadczasowa mądrość życiowa, na każdym kroku natchnione metafory. Dużo jest w książce opisów gotowania i spożywania potraw, co zresztą nie powinno dziwić. Kursanci przygotowują kraby, biały tort, ravioli z dynią, czekoladowe biscotti, risotto ze szparagami i wiele innych smakołyków. Nie ma dokładnych receptur ani listy składników, ale same opisy mogą stanowić punkt wyjścia do własnych eksperymentów ze smakiem i łączeniem produktów. Nad stronami nareszcie zaczynają się unosić interesujące aromaty. Ale dlaczego Tom – jeden z uczniów – musi nalewać „pierwszą chochlę pachnącej czerwieni na gotowe łoże kremowożółtego makaronu”, a nie może po prostu polać makaronu pomidorowym sosem? Dlaczego cukru zwyczajnie nie wsypuje się do miski, lecz musi się on osypywać „niewiarygodnie cienką ścianą bieli”? Język kulinarnych wyczynów, jak i całej powieści, jest mocno przepoetyzowany, wydumany. A przecież Erica Bauermeister, ustami Lillian, zwraca uwagę na to, że ważna jest jakość, a nie ilość. „Szkoła niezbędnych składników” jest, niestety, przesolona. A raczej przesłodzona, mdława.

Choć cała koncepcja książki wydaje się trochę naciągana, a styl raczej przyprawia o uśmieszek politowania niż skłania do zadumy, przeczytałam tę opowieść do końca. Wzbudziła we mnie sprzeczne emocje, więc może nie jest aż tak źle... Chwilami chciałam ją odłożyć i zakończyć lekturę w tym miejscu, w którym po raz kolejny została przekroczona moja granica tolerancji dla sztucznej i napastliwej wzniosłości. Ale coś trzymało mnie nadal przy tej historii... Nie była to ciekawość, co stanie się z kursantami, bo zakończenie ich historii jest dość przewidywalne. A więc co? Czyżby jakiś niezbędny składnik? Zastanawiam się tylko czy o taki efekt chodziło autorce...

Opowieść snuje się powoli, leniwie, ale czyta się ją błyskawicznie. To książka na jeden wieczór. Jest bardzo cienka, przy dużym stopniu czcionki. Może to dobrze – gdyby była dłuższa, nie wytrwałabym do końca, a tego nie lubię. Ja jednakże swojego niezbędnego składnika tutaj nie znalazłam.


Erica Bauermeister, „Szkoła niezbędnych składników” (oryg. The School of Essential Ingredients), Sonia Draga 2010, 261 s., cena 31 zł.

Książka na stronie wydawcy: www.soniadraga.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=806&Itemid=50

W księgarni matras.pl książka dostępna jest w cenie 5 zł.