niedziela, 12 sierpnia 2012

„Tost” na papierze o niebo lepszy

Plakat filmowy „Tosta”
Historia Nigela Slatera, brytyjskiego kucharza uwielbianego przez swoich rodaków, szybko przeobraziła się w książkę, a następnie w film. Jego życie aż prosiło się o malownicze kadry: sklepowe półki pełne pyszności, matka przypalająca puszkowane jedzenie i tosty, pierwsze kulinarne kroki chłopca w szkole, w końcu niemal majestatyczne dania przyrządzane przez macochę. W pewnym sensie to właśnie dzięki niej, czy też przez nią, Nigel postanowił zostać kucharzem. Czy film jest równie smaczny, jak papierowa wersja „Tosta”? Niestety nie.

W domu państwa Slater królowały obiady z puszki i spalone. Niemal za każdym razem, gdy Nigel (w filmie grany przez Freddiego Highmore'a) prosił mamę (Victoria Hamilton) o wspólne gotowanie lub upieczenie ciasta, całe przedsięwzięcie kończyło się katastrofą. Pani Slater była kochaną matką, ale zupełnie nie potrafiła odnaleźć się w kuchni. Kiedy zmarła na astmę, chłopiec został sam z ojcem (Ken Stott), który nie darzył go zbyt dużą sympatią. Gdy w domu pojawiła się pani Joan Potter (Helena Bohnam Carter), początkowo w charakterze osoby sprzątającej, a ostatecznie jako nowa małżonka pana Slatera, relacje chłopca z ojcem stały się jeszcze trudniejsze. Pani Potter gotowała bardzo dużo i bardzo dobrze. Ojciec był w końcu najedzony i zadowolony. Nigel zapisał się więc w szkole na zajęcia z gospodarstwa domowego, by regularnie przynosić do domu przygotowane własnoręcznie potrawy i w ten sposób konkurować z macochą o względy swego rodzica. Przez żołądek do serca. Niewiele to jednak pomogło...

Książkę czytało się lekko i przyjemnie. Autor wyważył całkiem zgrabnie elementy humorystyczne i nostalgiczne. Strony aż puchły od jedzenia, smaków i zapachów. (Przeczytaj recenzję książki: Czy ten tost jest smaczny?) W filmie jest, niestety, trochę gorzej. Obraz wyreżyserowany przez S.J. Clarkson w warstwie wizualnej jest barwny i klimatyczny. Aktorzy grają poprawnie, choć żadna postać szczególnie mnie nie ujęła. Jednak całość zupełnie nie ma smaku. Niby coś się gotuje, coś spożywa, ale widzowi niewiele to mówi, nie pobudza zmysłów ani wyobraźni. Slater naprawdę kocha jedzenie. W książce się to czuje, w filmie gdzieś ta kwestia umyka. Co dziwne, bo przecież miał to być film o jego miłości do gotowania!

Film na szczęście poświęca mniej uwagi sprawomintymnym”, które w książce pojawiają się nader często (co mi akurat dość mocno przeszkadzało). Ale to tylko jeden plus. W książce melancholia przeplatała się z humorem, a smutek z radością i nadzieją, natomiast cały film jest trochę przygnębiający i ponuryzarówno w warstwie wizualnej, jak i narracyjnej. Jest raczej mroczny i zniechęcający niż motywujący. Nawet jeśli w życiu Nigela Slatera miało miejsce wiele negatywnych emocji i darzeń, nie ma potrzeby, by film tak epatował depresyjnością. A tak właśnie go odebrałam. Po jego obejrzeniu nie mam ochoty ani na gotowanie, ani na rozwijanie innych pasji. Mimo iż trwał półtorej godziny, zupełnie nie byłam głodna. Myślałam tylko o butelce wina, w której mogłabym utopić smutki autora. Nie udzieliła mi się jego pasja. Nie poczułam żadnego pięknego aromatu, poza goryczą. „Tost” na papierze jest bez wątpienia dużo smaczniejszy.

„Tost. Historia chłopięcego głodu”, reż. S.J. Clarkson, scen. Lee Hall na podstawie książki Nigela Slatera pod tym samym tytułem, Wielka Brytania 2010.