wtorek, 23 października 2012

Brudna robota to coś dla mnie!

Kristin Kimball, „Brudna robota. Zapiski o życiu na wsi, jedzeniu i miłości”
Czy może być coś wspanialszego niż wstawanie przed świtem, by wydoić krowę, nakarmić świnki, zebrać jajka od kur i „ogarnąć obejście”? Czy do szczęścia potrzeba człowiekowi czegoś więcej niż ciężkiej pracy od świtu do nocy, sadzenia roślin lub wyrywania chwastów, nieustannego przetwarzania w kuchni darów natury i zajmowania się żywym inwentarzem? Czy wyobrażacie sobie większą radość i satysfakcję od tych, których doświadczylibyście na widok buteleczki własnoręcznie zebranego i odparowanego klonowego syropu? Czytając „Brudną robotęKristin Kimball cały czas imaginowałam sobie, że jestem na miejscu autorki. I bardzo podobała mi się ta wizja.

Ludzie XXI wieku przyzwyczaili się do wygód – energii elektrycznej, bieżącej wody, rozmaitych urządzeń mających ułatwiać życie i pracę. Wiele osób nie wyobraża sobie dnia bez telewizji lub internetu. Ciasta nie trzeba już ucierać w makutrze, a białek ubijać trzepaczką (choć ja tak właśnie robię). Można kupić gotową masę na makowiec, zamiast męczyć się z parzeniem i mieleniem maku. Tak jest wygodniej, ale zazwyczaj mniej zdrowo i smacznie, a często także, wbrew pozorom, drożej. W sklepie niejednokrotnie płacimy za wodę, sól, cukier oraz trochę chemii zamienione w błyskawicznie wytworzony (ładnie opakowany i dobrze rozreklamowany), masowy produkt. A przecież prawdziwe, wartościowe jedzenie wymaga odpowiedniego nakładu pracy, poświęcenia czasu i uwagi. Na szczęście coraz więcej osób zaczyna to rozumieć i zwraca się w stronę żywności jak najmniej przetworzonej oraz tradycyjnych metod uprawy ziemi i prowadzenia gospodarstwa.

Napawa optymizmem także to, że w księgarniach coraz częściej pojawiają się publikacje poświęcone naturalnemu jedzeniu i naturalnemu życiu – z dala od miejskiego hałasu oraz informacyjnego i żywieniowego śmietnika. Swoją historię opowiedziała także młoda Amerykanka, która porzuciła beztroskie życie nowojorskiej singielki dla trudnej pracy na ekologicznej farmie. A wszystko przez pewnego wysokiego mężczyznę! Jak sama pisze, ta książka to opowieść o dwóch miłościach, które zmieniły bieg jej życia: „o miłości do ziemi – brudnej, pożądliwej sztuce uprawy roli – oraz o miłości do skomplikowanego, irytującego farmera (...)”.

Kristin Kimball poznała Marka, swojego przyszłego męża, w dość nietypowych okolicznościach. Chciała przeprowadzić z nim rozmowę potrzebną do napisania artykułu o młodych farmerach produkujących ekologiczną żywność – coraz bardziej popularną w Stanach Zjednoczonych. Kiedy do niego przyjechała, nie miał zbyt wiele czasu, gdyż wciąż było coś do zrobienia na polu albo w domu. Zamiast zadawać pytania, Kristin plewiła Markowi brokuły, na jego własną prośbę. Pomogła mu także w zabiciu świni. Tak rozpoczęła się ich znajomość, która bardzo szybko przerodziła się w uczucie. Mark pragnął „gospodarki wolnej od pieniądza i domu bez gwoździ”. Został farmerem między innymi z miłości do... jedzenia. Twierdził bowiem, że „aby móc pozwolić sobie na jedzenie tak dobrej jakości, jakiego pragnął, musiał zostać bankierem albo sam je wyhodować, a nie nadawał się na bankiera, bo nie potrafił usiedzieć w miejscu”. Zaproponował Kristin wyjazd z miasta i wspólne prowadzenie gospodarstwa ekologicznego. A ona, ku własnemu zdziwieniu, przystała na jego propozycję.

Kimball w swojej niezwykle osobistej książce przedstawia pierwszy rok z życia farmy. Na początku opisuje przeprowadzkę z miasta do rodzinnego domu Marka, gdzie mieli się zatrzymać na czas poszukiwań własnego kawałka ziemi. Trwało to dość długo, ale w końcu znaleźli odpowiednią farmę, czy raczej – to farma ich odnalazła. Musieli ciężko pracować, by doprowadzić zapuszczony teren oraz zabudowania do stanu używalności. Potrzebne było wyposażenie, zwierzęta, nasiona. Trzeba było zacząć wszystko prawie od zera. Dzięki temu opowieść czyta się niemal jak książkę przygodową – czy bohaterowie poradzą sobie ze wszystkim, czy nie zwątpią, czy wytrzymają presję czasu oraz ilość ciężkiej pracy, która ich czeka? Czy Kristin uda się przeprowadzić świnie do innej zagrody, czy małe cielątko przeżyje, czy jabłonie obrodzą? Czy Markowi uda się zatrzymać konie, które wybiegły na drogę, czy uda się kupić na licytacji potrzebny sprzęt, czy goście weselni będą musieli wspinać się na stryszek po drabinie? Czy farma zacznie przynosić dochód? I czy zakochani w końcu się pocałują?

Mimo iż bohaterami książki jest dwoje kochanków, miłości jest tu niewiele – cały czas pozostaje w cieniu pracy. Nawet zaplanowany na jesień ślub nie jest aż tak ważny, by poświęcić mu trochę więcej uwagi. Zawsze na pierwszym miejscu jest farma, o której Kimball pisze, że jest manipulantką: „Praca płynie nieustannym strumieniem i nigdy nie ma końca. Są tylko rzeczy, które koniecznie trzeba zrobić od razu, i takie, które można odłożyć na później. Presja, którą farma na ciebie wywiera i która zmusza cię do pracy, dopóki nie padniesz, sprowadza się do następującej zasady: musisz to zrobić już, bo inaczej jakaś żywa istota zwiędnie, będzie cierpieć lub umrze. W gruncie rzeczy jest to szantaż”. A miłość, która przecież rozkwita między nią a Markiem, jest chwilowo zepchnięta na drugi plan: „Budziliśmy się i zasypialiśmy, rozmawiając o zwierzętach, nasionach, odwodnieniu, narzędziach, o tym, jak wygospodarować kolejną minutę z dnia, łącząc ze sobą obowiązki i oszczędzając ruchy. Nasze ciała były bardzo zmęczone. Czasami, w krótkiej chwili między położeniem się do łózka a zaśnięciem, dotykaliśmy się czubkami palców. Cynicznie nazywaliśmy to miłością farmerów”. Ponieważ początkowo właściwie nikt nie wróżył im sukcesu w nowym przedsięwzięciu – ani rodzina, ani znajomi, ani okoliczni mieszkańcy – postanowili zrobić wszystko, by spełnić swoje marzenia. Tak naprawdę nie mieli innego wyjścia. Zaangażowali w ten projekt wszystkie siły psychiczne, fizyczne oraz materialne. Po prostu musiało się udać!

„Pewien Francuz powiedział mi kiedyś, że jedzenie jest najbardziej podstawowym bogactwem. Jeśli wyhodujesz dobre jedzenie, będziesz czuł się niezmiernie bogaty bez względu na to, co jeszcze posiadasz” – wspomina autorka. Biorąc pod uwagę przytoczone słowa, Kimballowie są bardzo bogaci. Mają na swojej farmie tyle jedzenia, że są w stanie wykarmić siebie oraz wiele innych osób, które co roku wpłacają określoną kwotę pieniędzy, by później co tydzień cieszyć się prawdziwymi, zdrowymi, świeżymi produktami: mięsem, mlekiem, jajkami, mąką, warzywami, owocami oraz wszystkim tym, co wytworzy farma – łącznie z takimi rzeczami, jak nawóz czy opał. Mogą zabrać tyle, ile im potrzeba, bez ograniczeń. Z chęcią sama skorzystałabym z ich oferty. I z chęcią sama otoczyłabym się takim „bogactwem”, i rozdawała jego nadmiar tym, którzy chcieliby je przyjąć.

W książce nie ma żadnych konkretnych przepisów, ale jest mnóstwo jedzenia. Rośnie niemal na każdej stronie! Mleko spływa do wiadra, krowy mięsne pasą się na łące, w słońcu czerwienią się pomidory. Kristin opisuje także niektóre przyrządzane przez nich potrawy, które na pewno udałoby się powtórzyć w domu, nawet bez dokładnej receptury. Na stole pojawiają się grzanki z jarmużem i jajkiem, smażone ziemniaki z dynią czy zupa z pokrzyw. Autorka pisze o sprawianiu gołębi, przyrządzaniu różnego rodzaju podrobów oraz czymś, co nazywa się scrapple. Aby dowiedzieć się, jaki przysmak skrywa ta dziwna nazwa, musicie sięgnąć do książki. Większość posiłków jest prosta, złożona z sezonowych warzyw i dodatków. Takie ekologiczne, pyszne składniki już same w sobie stanowią prawdziwą ucztę: „Mark umiał gotować. Prawdę mówiąc, każdy umiałby gotować, mając pod ręką te składniki, które on miał: warzywa pokryte jeszcze grudkami ziemi, zioła rosnące w zasięgu ręki, doskonałej jakości jajka, mleko i mięso, jakich nie można kupić w żadnym sklepie”.

„Brudna robota” to wspaniale napisana książka, do bólu prawdziwa, chwilami nieco przytłaczająca ogromem ciążących na bohaterach obowiązków, lecz jednocześnie pełna lekkości i humoru, emanująca dobrą energią. To kronika farmerskiego życia, którego rytm wyznaczają zmieniające się pory roku, potrzeby zwierząt oraz ziemi. Romantyczny i nieco zwariowany plan dwójki młodych ludzi okazuje się być strzałem w dziesiątkę i spełnieniem ich marzeń. Ciężka praca przynosi owoce, których smaku nic nie jest w stanie zastąpić. Zdarzają się oczywiście chwile zwątpienia, gdy psuje się sprzęt, nieustannie padający deszcz zalewa pola albo umiera zwierzę. Ale, jakkolwiek banalnie to brzmi, w końcu zawsze zza chmur wychodzi słońce. Niektóre opisy są bardzo sugestywne i dla wrażliwych czytelników mogą być trochę nieprzyjemne, ale tak właśnie wygląda życie na farmie. Kimball przedstawia je ze wszystkimi blaskami i cieniami. Jednak robi to w taki sposób, że nawet cienie wydają się pociągające.

Jeśli myślicie, że prowadzenie gospodarstwa na wsi to najlepszy pomysł na spokojną i beztroską egzystencję, jesteście w błędzie. Farma to nieprzespane noce, piętrzące się sterty rzeczy do zrobienia „w tej chwili” i permanentny brak czasu dla siebie. W tym wszystkim jest jednak dużo piękna – cud narodzin zwierząt, wzrastania i owocowania roślin. Nic się nie marnuje, każdy element ma swoje miejsce. Farma to obowiązek, ale również niekończąca się przygoda. Każdy dzień jest pełen niespodzianek, więc nie można się nudzić. A nagrodą za cały trud jest ciepłe mleko o poranku, wschód słońca nad świeżo zaoraną ziemią, słodki smak marchewki wyhodowanej na przydomowym polu. Pozostaje mi tylko pogratulować bohaterom pomysłu oraz odwagi i marzyć dalej o tym, że kiedyś ja również będę o piątej nad ranem rozsypywać ziarno w zagrodzie dla kur, a później przez cały dzień walczyć z chwastami lub w pośpiechu zbierać wyschniętą cebulę, by zdążyć przed nadciągającym deszczem. Wszystkim tym, którym również podoba się taka wizja, życzę spełnienia marzeń, a na początek polecam rozsmakowanie się w „Brudnej robocie”.

Ocena: 9/10

Kristin Kimball, „Brudna robota. Zapiski o życiu na wsi, jedzeniu i miłości” (oryg. The Dirty Life. A Memoir of Farming, Food and Love), Czarne 2012, seria Dolce Vita, 272 s., cena 34,90 .

Książka na stronie wydawcy: czarne.com.pl/katalog/ksiazki/brudna-robota

* Dziękuję wydawnictwu za przekazanie egzemplarza do recenzji.