sobota, 13 października 2012

Mocno zakrapiana podróż historyczno-sentymentalna

Robert Makłowicz, „Café Museum”Jako nastolatka co tydzień oglądałam z rodzicami „Podróże kulinarne Roberta Makłowicza”. Bardzo lubiłam te jego wyprawy, gotowanie w dziwnych miejscach – w wodzie, na skałach albo uprawnych polach. Podobało mi się, że w każdym odcinku przemyca, oprócz tradycyjnych potraw, także ciekawe informacje na temat walorów turystycznych oraz historii danego regionu. Później, wraz z telewizorem, Makłowicz zniknął z mojego życia. Pojawił się znowu całkiem niedawno, za sprawą pewnej książki, po którą w końcu postanowiłam sięgnąć. Teraz żałuję, że nie zrobiłam tego wcześniej!

Robert Makłowicz jest dziennikarzem, krytykiem kulinarnym i podróżnikiem, historykiem z wykształcenia. Jest także autorem (lub współautorem) kilkunastu książek. Jednak mnogość interesujących tytułów czekających na mojej półce zawsze przesuwała lekturę jego twórczości literackiej na później. Poza tym program telewizyjny, który kiedyś oglądałam, zdawał mi się najlepszym środkiem ekspresji dla Makłowicza. Trochę obawiałam się jego pisarskich umiejętności. Ostatnia książka – „Café Museum” – intrygowała mnie najbardziej. I mimo początkowych oporów, przyszedł w końcu czas na zmierzenie się z  publikacją. J po pierwszych stronach żałowałam, że nie sięgnęłam poCafé Museumwcześniej!

Wnętrze książki
Nie jest to opowieść o gotowaniu i kulinarnych tradycjach, ani tym bardziej książka kucharska. To zbiór swego rodzaju esejów czy też felietonów poświęconych umiłowaniu autora dla Środkowej Europy, monarchii Austro-Węgierskiej i fascynacji historią. Wszystkie tesłabościfanom Makłowicza bardzo dobrze znane. Autor-kucharz podróżuje po Węgrzech, Austrii, Rumunii oraz Chorwacji, opisując swoje wyprawy oraz związane z nimi przemyślenia. Więcej jest tu jednak poważnej historii niż anegdot i osobistychwycieczek” – piszę to ku przestrodze dla tych, którzy po ukończeniu szkoły solennie sobie przysięgli, że historycznymi nudami głowy sobie zaprzątać nie będą. A szkoda. Chociaż kto wiemoże Makłowicz ich w tej kwestii „nawróci”? Autor snuje gawędy o społeczeństwie, patriotyzmie, historii i kulturze krajów Mitteleuropy, do których przecież należymy, ale jakbyśmy się tego wstydzili, wciąż zwracając tęskno oczy na Zachód. Dlaczego? Przecież jest u nas tyle wspaniałości! Tyle do zobaczenia, spróbowania, przeżycia, mimo niektóre wartości gdzieś się pogubiły, a duch podupadł...

Makłowicz gloryfikuje spokojne życie na wsi, delektowanie się każdym dniem, bez pośpiechu, bez wszystkichznakówwspółczesności. Wspomina zakup domu z ogrodem w pewnej chorwackiej wiosce, który stał się dla niego azylem od wszechogarniającej bylejakości i masowej produkcji. Smaku nie należy bowiem szukać tylko w napojach i potrawach, lecz także w życiuw uczuciach, domostwie, otoczeniu, klimacie, znajomościach. Nostalgia gładko łączy się tu z dowcipem. Szczerze uśmiałam się przy fragmencie dotyczącym pisarzy podróżników i reporterów, którzy często wybierają, w przeciwieństwie do Makłowicza, jak najbardziej spartańskie warunki „pobytu”. Zrezygnowałam z przytoczenia soczystego cytatu, żeby nie odebrać wam radości dziewiczej lektury. Takich smaczków jest w książce jeszcze kilka.

Na początku zaznaczyłam, że nie jest to typowa książka o jedzeniu, jednak i dla kulinarnych smakoszy znajdzie się tu kilka interesujących kąsków. Autor opisuje swoje wizyty w różnych kawiarniach i restauracjach, najwięcej miejsca poświęcając lokalom wiedeńskim. Uważa bowiem, że „zwiedzanie wiedeńskich kawiarni to doskonałe rozwiązanie dla każdego, kto pragnie obcować z historią i kulturą, lecz dość ma chwilowo muzeów w najbardziej ortodoksyjnej, niestety najczęściej występującej formie”. Zaprasza nas na kilka interesujących posiłków, opisując nie tyle konsumowane potrawy, co miejsce ich spożywania oraz napotkanych tam ludzi. A że kuchnia jest nieodłącznym elementem każdej kultury i narodu, wszystko razem łączy się ze sobą całkiem zgrabnie. Makłowicz pisze także o wyprawie na wiedeńskie targi winiarskie w połowie lat 90., wspomina trudności ze złożeniem zamówienia w pewnej rumuńskiej restauracji, a jeden tekst poświęca świniobiciu, którego główną bohaterką była szlachetna, owłosiona mangalica. Wyjaśnia też dlaczego na Balearach podaje się langustę z boczkiem.

Wnętrze książkiNie znajdziecie tu przepisów kulinarnych w tradycyjnej formie, jednak autor przemycił w treści książki kilka prostych pomysłów – na sałatę z sosem emulsyjnym, przypiekane papryki i bakłażany czy nadziewane panierowane cukinie. Przysłowiową wisienką na torcie była dla mnie – wielbicielki kulinariów i książek, zawodowej könyvtáros, przytoczona przez Makłowicza geneza nazwy gulaszu segedyńskiego. Ma ona bowiem pochodzić od nazwiska pewnego bibliotekarza, który w 1846 r. w pewnej peszteńskiej restauracji poprosił o podanie na jednym talerzu wieprzowego gulaszu oraz duszonej kiszonej kapusty. Następnego dnia właściciel bez pytania podał mu to samo, dodając od siebie kwaśną śmietanę. I gotowe!

Café Museumto historia podana z lekkim sosem. Jak dla mnie trochę za mocno zakwaszona politykowaniem, ale to kwestia gustu. W większości apetyczna, choć na kilka monotonnych (dłużyzn)ości można w niej, niestety, napotkać. Nie narzekam na zbyt małą ilość kulinariówtak miało być i tak podane mi smakowało. Ale choć sama popijałam podczas lektury domową malinową nalewkę, to jednak ilość wypitego na kartach książki alkoholu nieco mnie przytłoczyła. Trochę mniej było papierosów, ale dymiło się często. Nie mam nic przeciwko piciu i paleniu, jestem w stanie zrozumieć potrzebę wprowadzenia klimatu budowanego przez te używki. Szkoda jednak, że autor nie zamienił kilku opisów pijaństwa i porannego po nim cierpienia czy kolejnych prób alkoholowej kontrabandy na smaczniejsze i bardziej merytoryczne opowieści. Na pewno ma w zanadrzu ich pokaźną kolekcję.

Dużym plusem jest luźny, nienapuszony styl narracji i specyficzny język – jak dla mnie niemal idealnie wysmakowany, choć nie każdemu może przypaść do gustu. Dopieszczono także całą szatę graficzną książki. Format jest duży (20x24,7 cm), oprawa miękka ze skrzydełkami, a ilustracja na okładce natychmiast przykuwa wzrok i sprawia, że odruchowo próbuję „złapać” ostrość, mrugając oczami. Papier gruby, kremowy, szerokie marginesy dają dużo światła i umożliwiają wręcz luksusowe czytanie (książkę można wygodnie chwycić, nie zasłaniając tekstu). Wszystko to okraszono dodatkowo licznymi nastrojowymi ilustracjami Andrzeja Zaręby.

„(...) lustra potrafią kłamać, więc jeśli całe życie przeglądasz się w jednym, możesz do końca nie wiedzieć, jak naprawdę wyglądasz” – tak do podróży, nie tylko kulinarnych, zachęca czytelników Robert Makłowicz. A ja zachęcam do sięgnięcia po „Café Museum”, książkę pełną historii, tęsknoty, intymnych przemyśleń, ale też humoru i dobrej zabawy przy suto zastawionym (czy też zakrapianym) stole. Wszelkie alkoholowe nadużycia jestem skłonna wybaczyć autorowi za wspaniały język, zdrowy dystans i pielęgnowanie przeszłości. A także za troszczenie się o to, co wielu ludziom często zaczyna umykać – cudowny smak życia, smak codzienności.

Ocena: 7/10

Robert Makłowicz, „Café Museum”, il. Andrzej Zaręba, Czarne 2010, 184 s., cena 39,90 zł.

Książka na stronie wydawcy: czarne.com.pl/katalog/ksiazki/cafe-museum

* Dziękuję wydawnictwu za przekazanie egzemplarza do recenzji.