poniedziałek, 26 listopada 2012

Cudowne lata w Toskanii

Phil Doran, „Na przekór Toskanii. Nasze cudowne lata we Włoszech”
Mieszkanie w Toskanii, czy w ogóle przeprowadzka do małego domku na włoskiej prowincji jest obecnie niezwykle popularnym motywem literackim. Swoich sił w tym temacie spróbował również Phil Doran, scenarzysta i producent kultowego serialu „Cudowne lata”. W książce „Na przekór Toskanii” pisze o napotkanych we Włoszech absurdach codzienności, poszukiwaniu siebie oraz delektowaniu nowym stylem życia. Jeśli jeszcze nie macie dość Toskanii, polecam – jest zabawnie i przyjemnie. Poszukiwacze wątków kulinarnych muszą się jednak zadowolić jedynie kilkoma przystawkami.

Phil Doran znany jest przede wszystkim jako scenarzysta i producent takich serialów, jak „Cudowne lata” oraz „I kto tu rządzi?”. Przez ponad ćwierć wieku pisał scenariusze i obracał się w hollywoodzkim światku. Jednak w końcu dopadło go zawodowe wypalenie – zaczęło mu się wydawać, że jest reliktem minionej epoki wśród pojawiających się w branży coraz to nowych, młodych twórców. Żona Phila, Nancy, zmęczona ciągłą nieobecnością męża rzeźbiarka, za wszelką cenę chciała uratować ich małżeństwo i potajemnie kupiła rozpadający się trzystuletni domek we Włoszech, w miejscowości Cambione. Sprowadziła tam Phila, mimo protestów, i razem rozpoczęli remont ich nowego gniazdka, a jednocześnie renowację związku oraz życia.

Książka pełna jest zabawnych opowieści o różnych włoskich absurdach. Domek Doranów, który określają mianem piccolo rustico, nie ma nawet drogi dojazdowej i wymaga natychmiastowego generalnego remontu. Przybysze z Ameryki nie mogą go jednak rozpocząć, ponieważ ich nieruchomość nie ma nadanego adresu. Kiedy w urzędzie próbują uzyskać adres, dowiadują się, że nie ma takiej możliwości, ponieważ nigdzie nie ma dokumentów potwierdzających istnienie domu. Mimo iż wiadomo, że stoi w tym samym miejscu od wielu, wielu lat... Bez adresu nie mogą kupić samochodu, płacą więc niemałe pieniądze za wynajem środka lokomocji oraz koparki, która do czasu remontu podtrzymuje rozpadającą się ścianę. Jeden nonsens goni drugi. Phil przez cały czas ma wątpliwości, czy przyjazd do Włoch był dobrym pomysłem. Ich finanse topnieją, a ciężka praca związana z remontem domu i urzędnicze walki zdają się nie mieć końca. Jednak mimo wszystkich trudności, w pewnym momencie Doran zdaje sobie sprawę, że całkowicie dał się uwieść czarującemu otoczeniu Cambione oraz z pozoru chaotycznemu i pozbawionemu wszelkich zasad włoskiemu stylowi życia.

Autor opisuje swoje perypetie z urzędnikami, policjantami, kelnerami, sprzedawcami oraz sąsiadami. Dziwi się, dlaczego mimo upałów do napoju można otrzymać najwyżej jedną kostkę lodu i dlaczego w każdym pokoju montuje się tylko jedno gniazdko elektryczne. Nancy jest zdeterminowana, jednak Phil wciąż rozmyśla o powrocie do Kalifornii. Kiedy w końcu wyjeżdża tam w sprawach służbowych, ku własnemu zdziwieniu zauważa, że tęskni za Włochami: „(...) wziąłem łyk cappuccino. Wyglądało pięknie, jednak smakowało jak popłuczyny po kawie. Zacząłem marzyć o caffé macchiato serwowanej w niewielkiej kafejce z zieloną markizą naprzeciwko... I nagle zorientowałem się, co ja do licha wyprawiam. Gdy byłem we Włoszech, wciąż myślałem o Los Angeles, a teraz, kiedy byłem w Los Angeles, tęskniłem za Włochami.”.

Książkę czyta się szybko i przyjemnie. Szczególnie usatysfakcjonowane będą te osoby, które do tej pory z żadną „toskańską opowieścią” nie miały do czynienia. Dla tych, którzy trochę podobnych historii już poznali, a w książce Dorana spodziewają się odnaleźć, dla odmiany, pikantne szczegóły ze świata hollywoodzkich gwiazd, mam złą wiadomość: autor nie pisze o swojej pracy. Podaje kilka lakonicznych informacji, ale w żaden sposób ich nie rozwija. To naprawdę jest książką o życiu w Toskanii, o odnajdywaniu siebie w nowej sytuacji, drugiej ojczyźnie, drugim zakochaniu w tej samej kobiecie.

Czytając książkę osadzoną na włoskiej prowincji, odruchowo szukamy charakterystycznych smaków. Niestety, Doran nie poświęca jedzeniu zbyt wiele uwagi. Co jakiś czas wspomina oczywiście o tym, co jadł w domu lub w restauracji, ale opisy potraw oraz lokali są bardzo krótkie. Na przykład tak wspomina sałatkę caprese: „Ognistą czerwień pomidorów i porcelanową biel sera podkreślały zielone listki bazylii. Czuliśmy się, jakbyśmy zjadali włoską flagę”, a tak jedną ze swoich kulinarno-kulturowych obserwacji: „W każdym toskańskim domu, nieważne – skromnym czy bogatym, musi być: forno, piec, w którym piecze się chleb, i cantina, piwniczka, w której rodzina może robić wino. Włoch może obyć się bez łazienki, ale nie ma osoby, która przeżyłaby bez własnych pane e vino, chleba i wina.”.

W pewnym momencie Nancy daje Philowi do zrozumienia, że trochę przytył, sugerując, iż ma to związek z pochłanianiem jedzenia w ogromnych ilościach. Odpowiedź jest dyplomatyczna: „Chodzi o to, że w tym niezwykle nowoczesnym kraju, jakim są Włochy, nie wymyślono utylizacji resztek. Dlatego właśnie przytyłem.”. Rzeczywiście, z kilku opisów można wnioskować, że Włosi traktują odmowę jedzenia (czy też zjedzenia do końca) niemal jak osobistą zniewagę. Pewnego razu Nancy powiedziała signorze Flavii, że nie da rady dokończyć jej tagliatelle z borowikami: „Flavia zareagowała tak, jakby Nancy właśnie zbezcześciła kościół, i wygłosiła wykład, w którym potępiła ją za bycie zbyt chudą, jak zresztą większość Amerykanek. Nancy dowiedziała się też, że przez odmawianie organizmowi jedzenia, którego ten niewątpliwie potrzebuje, zapewnia sobie jedynie serię poważnych chorób i najprawdopodobniej wczesną śmierć. Skonfrontowani z tak strasznymi przepowiedniami, spuściliśmy głowy i jedliśmy, aż nasze ubrania zrobiły się ciasne i ledwo mogliśmy oddychać.”.

Przy takich wizjach „obżarstwa”, snujących się gdzieś w tle, zabrakło mi jednak w książce więcej samego jedzenia, opisu potraw czy produktów. Ale są inne kulinarne smaczki. Doran opisuje różne rodzaje włoskich lokali oraz ich cechy szczególne (ristorante, trattoria i osteria), wspomina kilka wizyt w kawiarniach i winiarniach, a także podróż do Montepulciano, do sklepu signora Mazzettiego, gdzie kupili nową miedzianą patelnię (nie myślcie, że była to prosta sprawa i łatwy, szybki zakup!). Autor pisze także o małym koziołku, którego otrzymali w prezencie oraz o zapachach dochodzących z okolicznych domów zaraz po polowaniu odbywającym się niemal pod oknami ich piccolo rustico: „(...) nie dziwił intensywny zapach potrawy eufemistycznie określanej mianem „stufato alla cacciatora”, co znaczy „gulasz myśliwski”, który wkrótce miał się wydobywać z kuchni naszych sąsiadów. Podobno potrawę tę robiono z zająca, ale podejrzewałem, że jej składnikiem były wszelkie futrzaste zwierzaki, które akurat wędrowały po lesie i miały pecha. Innym jedzonym w sezonie polowań przysmakiem, do którego nigdy się nie przyzwyczaję, były martwe ptaki podawane na niewielkim talerzu jako przystawka i popijane winem. Ma się je po prostu włożyć do ust, z głową, piórami i całą resztą, a potem chrupać, jakby się jadło jakiś wiejski popcorn z oczami.”.

Sięgając po tę książkę, spodziewałam się także opisów farmerskiego życia. Bo czy można kupić domek na włoskiej prowincji i nic nie uprawiać? W tej kwestii również autor nie zasypuje nas szczegółami. Pisze przede wszystkim o kłopotach i niekończącej się pracy w ogródku, za którą on, przynajmniej na początku pobytu w Cambione, nie przepadał: „Miejscowi zwykli mówić, że jeśli mężczyzna ma kobietę, jest szczęśliwy przez dzień, jeśli ma krowę, jest szczęśliwy przez tydzień, jednak jeśli ma ogród, jest szczęśliwy przez całe życie. To mogło się sprawdzać w ich przypadku, ja natomiast, za wyjątkiem jednego psychodelicznego lata w latach siedemdziesiątych, kiedy uprawiałem śmiercionośną marihuanę, absolutnie gardziłem ideą sadzenia czegokolwiek.”. Właściwie najpiękniejszy i najprawdziwszy fragment książki dotyczący jedzenia znalazłam pod koniec, przy opisie żniw, podczas których zbierano winogrona i oliwki. Doranowie mieli własne drzewka oliwne. Sąsiedzi pomogli im zebrać pierwsze plony i wytłoczyć z nich oliwę. Była „ostra, soczysta i pieprzna”. W tym krótkim wspomnieniu pierwszej chlebowo-oliwnej, prostej uczty, jakże charakterystycznej dla włoskiej kuchni, odnalazłam to, czego szukałam od początku. Ten fragment był jak dobra oliwa na podpieczonej bagietce albo świeżo ugotowanym domowym makaronie. Niezbędna dla wyostrzenia smaku i całej historii.

Na okładce polskiego wydania „Na przekór Toskanii” zacytowano ocenę książki napisaną przez Barbarę Demarco-Barrett: „(...) to zabawna, komiczna, wzruszająca, pikantna i słodka zarazem powieść. Pomyślcie o książkach Frances Mayes, dodajcie parmezan i oliwę z oliwek, a szybko poznacie porywający styl Dorana”. Styl może nie jest porywający, ale na pewno pełen lekkości i humoru. Niezobowiązujący. Jednak oliwy i parmezanu rzeczywiście trzeba sobie do książki dodać samemu, bo jest ich w niej trochę za mało... Niemniej lektura wspomnień Phila Dorana będzie miłą rozrywką dla tych, którzy w jesienne lub zimowe wieczory zechcą przenieść się w cieplejszy zakątek świata i poczytać o absurdach innych niż nasze, polskie. Choć o Toskanii napisano już wiele, po tę książkę również warto sięgnąć. Głodu (niestety) nie wywołuje, ale i tak możecie sobie przygotować smakowitą bruschettę albo klasyczny makaron z pomidorami i świeżą bazylią, który zjecie w przerwach między napadami śmiechu i zadumy.

Ocena: 6/10

Phil Doran, „Na przekór Toskanii. Nasze cudowne lata we Włoszech” (oryg. The Reluctant Tuscan: How I Discovered My Inner Italina), Pascal 2012, seria Travel & Love, 320 s., 34,90 zł.

Książka na stronie wydawcy: ksiegarnia.pascal.pl/ksiazka.php?id=2216

* Dziękuję wydawnictwu Pascal za przekazanie egzemplarza do recenzji.